tagnone
3.7 (3) |
3.7 (3) |
Jednokierunkowa
Dokąd prowadzi ślepa lojalność?
Merit było całkiem interesującym imieniem. W krajach anglosaskich oznaczało coś na wzór zasługi czy nawet cnoty. Merit Williamson byłby zatem dla dłubacza w słownikowych szczegółach czymś w rodzaju Zasłużonego Syna Williama. Mniejszy od każdego dorosłego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek widział, Merit miał porozstawiane w swojej wilii dziesiątki taboretów.
Hop! Mycie zębów! Hop! Otwarcie listonoszowi! Hop! Wywieszenie słoniny dla ptaków! Wszystko z uniesioną głową, uśmiechem, podśpiewywaniem i radosnym robieniem pajacyków co dosłownie kwadrans!
Jednakże ta historia nie jest szczęśliwa.
Merit Williamson był synem multimiliardera, którego ród obławiał się na wytwórstwie broni i amunicji dla sił zbrojnych Wielkiej Brytanii od czasu wojen burskich. Złota epoka historii rodu dobiegła jednak końca przed trzydziestoma dwoma laty, gdy narodził się Merit. Chłopiec, na którego śmierć liczył po cichu każdy jego krewny, a który pokonał chorobę, jakiej jeszcze nie pokonała żadna osoba. Choć gdyby zapytać Merita, jakie to uczucie, zapewne odpowiedziałby, jąkając się co moment, że niekiedy żałuje, iż zwyciężył w tamtej walce.
Rozległo się brzęczenie dzwonka.
Zeskok z łóżka! Spodnie!
Dzwonek po raz drugi.
Sweter! I… nie! Jeszcze przemyć twarz! Może jakaś ładna kobieta!
Dzyń-dzyń po raz trzeci!
Sprint! Hop! Judasz!
— M-m-me-merit W-w-
— Pan Williamson? — zabrzmiał po drugiej stronie drzwi kobiecy głos.
— Mhm… A-a p-pani?
— Sara Burns, instytut parapsychologii Second Point. Pamięta pan-
— T-t-tak! Już!
Zeskok! Kop w taboret! Otwarcie trzech zamków! Otwarcie drzwi!
Słońce! Ciemna sylwetka. Zapach róży… chyba.
Merit nie znał się na kwiatach. Specjalizował się w… ceremoniach pogrzebowych na całym świecie! Czy znasz kogoś, kogo bawią opowieści o rzucaniu zwłok na żer ptactwu w Tybecie? Nie? Cóż… Merit też nie.
Kobieta była przy kości. Młoda, ze ślicznym uśmiechem, wpatrywała się w sięgającego jej do pasa pana Williamsona. Odwinąwszy rdzawy włosospad lewą ręką, nachyliła się przez Meritem i podała mu drugą rękę.
— N-nie… nie w progu, b-b-bo… jak się pani p-przewróci…
Częstokroć nasz Merit popełniał gafy. Być może łatwo jest pokusić się o wniosek, że dziwak jest głupi, ale przecież czasami w parze z inteligencją nie idzie ogłada. Pan Williamson stwierdziłby do tego, że roztargnienie właściwe było najbardziej cenionym ludziom w dziejach. Zawsze trudności przysparzało Meritowi usprawiedliwianie i naprawianie swoich gaf, bo wyobraźnią widział zaciskającą się z każdą sekundą dziwnej atmosfery pętelkę wokół jego wątłej szyi.
Pani Burns jednak była całkiem miłą osobą i zamiast oczekiwać wyjaśnienia, przekroczyła szybko próg i wreszcie potrząsnęła łagodnie lichą dłonią Merita.
— Panie Williamson… — Kobieta zamknęła za sobą drzwi. — Czyżbym była pierwsza?
Czasami, zamiast siłować się z jąkaniem i cierpieć wewnętrzne katusze, Merit po prostu używał głowy, a zatem nią skinął.
— Profesor Purple się znów spóźnia? — Sara się uśmiechnęła. — Zawsze wszyscy muszą czekać na tego-
— Cz-czy chciałaby p-pani herbaty? K-kawy?
Merit był samotny. Choć nie lubił tego przyznawać nawet przed samym sobą, to radowało go, gdy miał podstawę sądzić, iż odwiedzający go sporadycznie ludzie czują się jak prawdziwi goście, którym do wychodzenia nie jest spieszno.
— Na tę chwilę podziękuję, panie Williamson. Proszę mnie zaprowadzić na miejsce. Im szybciej zaczniemy, tym prędzej będziemy mieli to z głowy.
Skinąwszy z przyzwyczajenia głową, Merit poprowadził kobietę krótkim korytarzem na schody, a potem zaczął z nią schodzić do piwnicy.
Cały dom był dosyć… mały i wiekowy. Zdecydowanie jednak nie przystawał ze względu na swój lilipuci rozmiar dorosłemu multimiliarderowi, ale kryjąc Merita przed… przed niektórymi rzeczami przez te wszystkie lata, zaskarbił sobie lojalność chłopca. Wymagał, co prawda, oliwienia zawiasów, wymiany desek i szyb, a raz na jakiś czas niestety też odszczurzania. Gdyby nie to, Merit resztę życia spędziłby przed telewizorem, oglądając filmy dokumentalne o zwierzętach (szczególnie robakach, najobrzydliwszych!), co bardzo go odprężało, lub czytając książki o zagadnieniach nieprzystających koktajlowej atmosferze, której nigdy nie było w wilii Williamsonów.
Piwnica wypełniona była pustymi regałami na wino i beczkami oraz obłożona łapkami na myszy. No i wisiało tam kilka zajęcy… martwych… dziwnie pachnących. Hobby Merita — na tym to pozostawmy. Pośrodku stał starszy mężczyzna w garniturze. Tak — stał i po prostu się uśmiechał. Jak gdyby czekał na pana Williamsona i panią Burns.
— Dzień dobry. — Kobieta nieufnie zbliżyła się do jegomościa. — Pan też jest badaczem?
— Jestem Aaric, przyjaciel Merita. — Jegomość uniósł rękę Sary i musnął ją ustami.
— Panie-
— Boyston. — Aaric złapał się za głowę i zaczął się histerycznie śmiać. — Ale… nie… jestem chłopcem z kamienia!
Aaric mieszkał z Meritem, odkąd rodzice tego drugiego dziwnym trafem oboje utopili się wraz z idealną siostrzyczką Merita, bawiąc ją w brodziku basenu miejskiego, podczas gdy Merit przeglądał świerszczyki w domu. Gdy tylko sprawy majątkowe zostały uporządkowane, a życie pana Williamsona zabezpieczone tak, by do końca mógł nie wychodzić z wilii, w drzwiach zjawił się zawsze uśmiechnięty i nierozumiejący znaczenia słowa „smutek” mężczyzna, który po ugoszczeniu przez sympatycznego Merita został jego najlepszym przyjacielem.
Aaric lubił stać godzinami w dziwnym trafem wybranym pomieszczeniu. Zawsze jednak skory był do podejmowania dyskusji ze swoim najlepszym przyjacielem. Sprawiał wrażenie niepoprawnego, wręcz chorobliwego optymisty, ale… Cóż. Nie było żadnego „ale”. Aaric był po prostu dziwny.
— A-a-a-ricu, pani Burns przy-przyszła coś zrobić… M-m-możesz p-pójść do toalety?
— Tak! — Aaric złapał Merita za ramiona i zdrowo nim potrząsnął. — Oczywiście, przyjacielu!
Następnie, radośnie podskakując, staruszek pomknął schodami na górę.
— Czy wszystko jest w porządku? — wyszeptała pani Burns. — Tamten… pan wydaje się… potrzebować specjalistycznej pomoc. Nie sądzi pan, panie Williamson?
Staruszka i staruszek w białych kitlach stali w chłodnym, białym korytarzu, a nad ich głowami rozbrzmiewał cichy szum lamp halogenowych. Para lekarzy patrzyła przez jednostronne lustro na jedno z pomieszczeń, gdzie pośrodku siedział po turecku młody, przystojny mężczyzna. Miał przewiązane oczy, a miejsce, gdzie się znajdował, naznaczone było żółtawą plamą moczu.
— Wiesz… Nie sądzę, że to on dokonał morderstwa. — Kobieta spojrzała na mężczyznę, a jej rzęsy zadrżały.
Mężczyzna wykonał głębszy wdech i otarł pot z czoła.
— Mógłbyś, do kurwy jasnej, coś w końcu powiedzieć!
— Saro, nie jestem głupi, ale wypraszam sobie ten ton. — Staruszek spojrzał na lekarkę. — Patrz na niego. Warzywo. Naprawdę obchodzi nas, czy to zrobił? Wyrzucimy go na ulicę? Oddamy ludziom, którzy nie zrozumieją jego… unikalnej sytuacji?
— Wyleczymy go, Jason! — Lekarka odstąpiła od mężczyzna i założyła ręce na biodra. — Kurwa mać! Potrzebował cię, a ty go zignorowałeś! Porzuciłeś pacjenta!
— Wypraszam sobie-
— Nie obchodzi mnie, co sobie wypraszasz. Jesteś za niego odpowiedzialny.
— Doktor Burns! — Jason spojrzał gniewnie na staruszkę. — Od dwunastu lat staram się go naprawić. Największe postępy ulegają czasowi, a przyczyna jego stanu jest poza naszymi rękami. Pozostaje nam jedynie opieka nad nim, aż umrze.
— Departament wie, że marnujesz środki na beznadziejnego pacjenta?
— To idź i im powiedz! Wyrzucą i jego, i cały nasz zespół na bruk! Trafi do szpitala, gdzie zrobią mu lobotomię albo rozbiorą na części i oddadzą studentom. Sara… Naprawdę uważasz mnie za tak potwornego człowieka?
— To przez Aarica. — Lekarka pokręciła głową.
Staruszek wskazał stojącą w rogu pomieszczenia z pacjentem gumowego, uśmiechniętego manekina.
— To jedyny stymulant, który sprawia, że Merit umie się roześmiać. W dniu, gdy go odbierzemy, nasz pacjent umrze.
— Ma na niego zły wpływ.
Lekarz się roześmiał.
— Nie wkurwiaj mnie nawet — warknęła kobieta. — Jason. Proszę. Raz. Jedyny raz w życiu zrób coś dla mnie. Wysłuchaj go i jeśli nie będziesz miał żadnych wątpliwości, ani słowem nie wspomnę już o leczeniu Merita.
Jason wykonał głośny oddech i pokręciwszy głową, podszedł do drzwi. Wyciągnął z kieszeni spodni strzykawkę i ukrył ją w lewej dłoni. Prawą natomiast dotknął dzwonka.
Rozbrzmiało metaliczne brzęczenie.
Młody mężczyzna na czworaka zbliżył się do drzwi.
— Halo?
— Pan Merit Williamson? — zapytał staruszek, nadal kręcąc głową, zerknąwszy na lekarkę. — Profesor Jason Purple, instytut parapsychologii Second Point. Czy można?
— Oczywiście! Już otwieram!
Dzyń! Dzyń! Dzyń!
Zeskok z łóżka! Sprint do drzwi!
Hop! Judasz!
— H-h-halo?
— Pan Merit Williamson — rozbrzmiał za drzwiami głos młodego mężczyzny.
— O-oczywiście! J-już otwieram!
Merit otworzył drzwi, a jego oczom ukazał się młody mężczyzna w białym garniturze, zupełnie nieprzystającym do jesiennej atmosfery Mayfair. To znaczy, o ile nie zawiało go z jakiejś parady na Regent Street. Cóż. Sąsiedzi będą plotkować, a być może jakaś ładna kobieta, chcąc dowiedzieć się czegoś ciekawego o tajemniczym gościu pana Williamsona, da mu prawdziwy, domowy keks!
Profesor wszedł do przedsionka i zamknąwszy za sobą drzwi, uścisnął dłoń Merita.
— Jak się czujesz w obliczu swojego problemu?
Odkąd granica między dobrze a źle się zatarła, Merit czuł się zawsze wspaniale!
— D-d-dobrze. A-aric chce mnie stąd za-zabrać.
— Dlaczego chce cię zabrać?
Z tym pytaniem coś było nie w porządku. Nie, żeby Merit miał jakiekolwiek wyczucie towarzyskie, jeśli chodzi o dobór słów, ale jakoś naturalnie oczekiwał na swoje stwierdzenie pytania: "dokąd?", a nie "dlaczego?". Przez nieuwagę rozłożył się wygodnie w wielkim fotelu, wybałuszając oczy na profesora.
— N-n-n-n-n-nie w-nie wiem.
— Dlaczego nie wiesz?
— N-nie p-p-p-powiedział m-mi tego.
— Dlaczego ci nie powiedział?
— B-b-b… bo to nie-nie-niespodzianka
— Dlaczego to niespodzianka?
— B-bo mnie l-lubi.
— Dlaczego miałby cię lubić?
Fotel z profesorem Purplem zniknął, a w jego miejscu pojawił się stół, na którym leżała czarna trumna. Dookoła niej Merit, jego ojciec, matka oraz siostra, ubrani na czarno. Podłoże zaczęło się ruszać. Przechylać się w te i wewte. Uszu dobiegł szum morza. Dłonie Merita zacisnęły się tak mocno, że wnętrza zaczęły krwawić.
Anders Williamson spojrzał na syna sięgającego mu do bioder. Był ubrany na czarno, a siwe, ale nie stare, włosy zaczesane były do tyłu.
— Zostaniesz na wyspie.
— Dlaczego?
— Wstyd mi za ciebie. Przynosisz nam jedynie wstyd.
— Anders — powiedziała matka Merita, po czym pogładziła młodą dziewczynkę u boku po głowie. — Nie przy Sandrze.
— Nie przerywaj mi, Bea! — Anders skarcił wzrokim żonę, po czym spojrzał na Merita. — Bo się urodziłeś.
— Dla- — zaczął ze łzami w oczach Merit.
Przerwał mu odgłos uderzenia pięścią o skórę. Anders otarł rękę o spodnie i poprawił zegarek. Merit natomiast zaczął siorbać, drżącą i spoconą lewą dłonią masując zaczerwieniony polik.
Matka Merita wraz z córką wyszła z kajuty, pozostawiając sam na sam syna z Andersem.
— Zostanie nałożona na łódkę. — Anders wskazał trumnę. — Popłyniesz z nią na miejsce i umieścisz ją w krypcie czwartej.
— Dla-
— Dlaczego? Dlaczego! Dlaczego! Ciągle to samo z tobą! — ryknął mężczyzna. — Bo ja, twój ojciec wydałem ci komendę. Masz wykonać, co nakazałem.
— A-a… a… a co potem, ojcze?
— A potem masz zdechnąć.
Gdy Merit mrugnął, był sam w kajucie. Wielka, biała trumna przewiązana łańcuchami znajdowała się na stole. Poczuł, jakby wybudził się z drzemki. Szybkim krokiem wyszedł z kajuty i stanął na chwiejącym się pokładzie statku otoczonego burzowymi chmurami. Zbliżył się do niego tęższy mężczyzna w starej, skórzanej kurtce.
— Jak daleko jeszcze? — zapytał Merit.
Drugi mężczyzna wskazał widniejącą w oddali, na szarym morzu, gdzie widniała już ciemność zmroku, skalistą wyspę.
— Dalej nie wolno nam płynąć tą objętością. — Marynarz założył ręce na biodra. — To problem, panie Williamson?
Merit czuł, że coś się zmieniło. Nie umiał powiedzieć co, ale jakiś ciężar wydawał się zniknąć z jego piersi.
— Boyston, zakotwicz i spuść trumnę do łódki. Popłynę tam z nią, wrócę i śmigamy z powrotem.
Marynarz spojrzał przez binokular na wyspę, a jego twarz momentalnie wybladła.
— Jest… jest pan pewien, że… że to dobry pomysł? To nie wygląda… Tamta…. tamta wyspa nie wygląda naj-
— Nie przejmuj się, Boyston. — Merit się uśmiechnął. — Mój ojciec, matka i siostra, chociaż sztywni jak nigdy, dotrzymają mi towarzystwa.
Przed Meritem Williamsonem, agentem Wydziału Wywiadowczego CWA, jawiła się zniekształcona rzeczywistość przedstawiająca samotną asfaltową drogę otoczoną jedynie niekończącymi się polami pszenicy. Jak powierzchnia lustra, widok przed oczyma Merita był rozbity. Płonące zgliszcza samochodu służbowego zatrzymane były w czasie, a dalej polna droga rozpościerała się na trzy identyczne, jak gdyby każda jedna była odbiciem drugiej.
— Autorytet umieścił pana na jednokierunkowej. Co zrobiliśmy my? Daliśmy panu wybór. Jednokierunkową przekształciliśmy w skrzyżowanie — rozbrzmiał za plecami Merita głos innego mężczyzny.
— Takiego chuja, jeśli myślisz, że zdradzę Autorytet! — Merit wystawił środkowy palec za siebie. — Kim ty w ogóle jesteś?!
Tuż po tym do agenta zbliżył się wysoki, łysy, czarnoskóry mężczyzna w stalowym garniturze. Spojrzał on na swój ozłocony zegarek, po czym oświadczył:
— Reprezentuję tych, których pan ścigał, gdy strzeliła panu opona i samochód wkrótce po tym zaczął płonąć. Co ja myślę, jest bez znaczenia. Panie Williamson, ta rzeczywistość ulegnie zniszczeniu za jakieś siedem minut. Decyzja należy do pana.
— Jaka, kurwa, decyzja?! — Merit złapał się za głowę.
Czarnoskóry mężczyzna łagodnie uniósł brwi:
— Pokazałem panu, dokąd prowadzą tamte drogi. Łagodnie upośledzony Merit Williamson, który nigdy nie zazna miłości, nawet rodzinnej, gdyż najbliżsi będą życzyć mu tylko śmierci, resztę dni spędzi, oglądając filmy dokumentalne o Tybecie i robactwie. Czy środkowa droga jest lepsza? Nie mniej pozbawiony społecznej gracji i tym razem ciężko upośledzony Merit Williamson będzie do końca życia fantazjował i się moczył, obserwowany przez lekarzy psychiatrów traktujących go jako przedmiot analizy, a nie pomocy. — Mężczyzna wskazał wreszcie na trzecią ścieżką. — Droga po prawej wiedzie do Merita będącego kowalem swojego losu, człowiekiem sukcesu, który patrzy w przyszłość.
Merit przytaknął, po czym ruszył w kierunku ścieżki po prawej. Drogę zastąpił mu jednak mężczyzna w garniturze:
— W momencie, gdy przejdzie pan przez barierę, wróci pan na jednokierunkową do ścieżki optymalnej, czyli środkowej.
— To co mam, kurwa zrobić?! — Czoło agenta pokryły kropelki potu.
Mężczyzna w garniturze wyciągnął z kieszeni radiotelefon:
— Aby wybrać drogę środkową, nic. Aby wybrać lewą, musi pan powiedzieć, że napotkał pan agenta Koalicji. Aby wybrać drogę prawą, musi pan powiedzieć, że trop się urwał.
Merit zamarł:
— Chcecie, żebym zdradził-
— Chcemy, żeby podjął pan wybór, nie dla nas, nie dla Autorytetu, a dla siebie. Wyłącznie tego chcemy.
Merit opuścił w zamyśleniu spojrzenie na ziemię i rozwarł mimowolnie usta:
— To wy to zrobiliście…
— Co? My rozpędziliśmy pana samochód i kazaliśmy panu jechać po nieużywanej od lat drodze?
Agent już miał coś powiedzieć, ale nic w końcu nie wyszło z jego ust. W zamian zagryzł wargi i wykonał głęboki oddech:
— Nie rozumiem, jak to zrobiłeś, człowieku. Jak zatrzymałeś czas… jak stworzyłeś wymiar łuzowy dookoła nas…
— Na zrozumienie pewnych rzeczy zwyczajnie nie ma czasu. — Drugi mężczyzna pokręcił głową. — Ma pan minutę na decyzję. Nic, co powiem, nie pomoże panu podjąć wyboru. Proszę jednak pamiętać, iż gdybym chciał się pana pozbyć, pozwoliłbym panu spłonąć we wraku, zamiast tworzyć ten wymiar. Daję panu wybór. To więcej, niż kiedykolwiek otrzymał pan od Autorytetu.
Merit wziął do drżącej ręki radiotelefon. Trzymał w swojej ręce przyszłość. Złą, opłaconą lojalnością, i dobrą, opłaconą zdradą.
— Mam ich, cholera, zdradzić?!
— Dwadzieścia sekund. — Mężczyzna w garniturze spojrzał na zegarek. — Ma pan podjąć własną decyzję, jakakolwiek by ona nie była.
— Kurwa, chwila, człowieku! — wrzasnął Merit. — D-daj pomyśleć!
— Dziesięć sekund.
Merit przyłożył radiotelefon do ust.
— Pięć sekund.
— Agent Merit Williamson melduje, że… — Merit wykonał głęboki wdech.