Ręce Laury

tagshow

4 (2)

4 (2)

us.webp

Jeszcze godzinę temu Trevor mocno przytulał się do swojej ukochanej Laury. Zasnęła, a potem w jej ślady poszedł on, wsłuchując się w odgłosy jej delikatnego oddechu. Kiedy obudził się w oświetlonej księżycowym półmrokiem sypialni, zobaczył jej cień rzucany na ścianę; siedziała na rogu łóżka, zwrócona twarzą do okna.

— Laura? — Trevor przetarł oczy. — Czemu wyszłaś z łóżka?

Podparł się na jednym łokciu i powiedział. Nigdy nie byli na „skarbie” czy „kochanie”. Dla nich samych wystarczyły imiona:
— Halo, Laura? Ziemia do Laury?

Wciąż oszołomiony nagłym podnieceniem, zaczął podchodzić do Laury, sięgając po jej ramię. W tym momencie jego spojrzenie przykuł jasny, chwilowy blask, który sprawił, że się wzdrygnął. Kiedy wrócił mu wzrok, zobaczył, że Laura jest już na nogach. Otworzyła drzwi do ich sypialni i sięgnęła po rękę, której właścicielki nie było widać. Wyszła z pokoju.

Z salonu Trevor słyszał, jak otwierają się drzwi wejściowe. Hałas nim wstrząsnął. W końcu się obudził:
— Laura!

Wyskoczył z łóżka i pobiegł do niej, widząc, jak wychodzi z domu i zamyka za sobą drzwi. Wybiegł na zewnątrz, ogarnięty emocjami; głównie strachem, może odrobiną zazdrości? Z kim do cholery była tak blisko, że zignorowała własnego męża i tak po prostu spierdoliła?

Kiedy wyszedł na zewnątrz, ona zniknęła z pola widzenia, ale nie z pamięci. Trevor wyszedł na chodnik, kręcąc się dookoła i desperacko jej szukając. Nigdzie. Nic. Żadnej tajemnicy. Niczego.

— Kurwa! — Trevor próbował powstrzymać się od krzyku. Wbiegł z powrotem do domu i przejrzał jej telefon. Nic. Jej e-mail. Nic. Wiele myśli przebiegło przez jego umysł. Musiała skasować kilka prywatnych wiadomości między sobą a osobami, z którymi się zadawała.

Ogarnęło go poczucie winy; czy był gorszym kochankiem? Czy skrzywdził ją w taki czy inny sposób?

Nie było takiej opcji.

Trevor usiadł na swoim łóżku. Po niezliczonych rozmowach telefonicznych, z których jedna była związana z policją, czuł się pokonany. Pochylił się do przodu i oparł swoją twarz na dłoniach. Gdziekolwiek Laura się udała, był pewien, że nie uda mu się jej odnaleźć.

Położył się na łóżku, płacząc cicho. Z tęsknotą wpatrywał się w ich ślubne zdjęcie, na którego widok łzy rozmyły mu się w oczach. Przytulił je do piersi i w nieznany sposób, w jakiś sposób, znalazł się w objęciach snu. Gdy Trevor zapadł w głęboki sen, mógł przysiąc, że poczuł przyjemny dotyk palców przesuwających się po jego włosach.

W środku nocy ktoś zapukał do okna jego sypialni. Otworzył oczy ze słyszalnym odgłosem kogoś, kto spał przez dłuższy czas. Poderwał się z łóżka, każdy zmysł miał w stanie podwyższonej gotowości. Ktokolwiek to był, znów zapukał w okno.

Trevor odłożył zdjęcie na stolik i powoli podszedł do okna. Rozsunął żaluzje i przez nie wyjrzał. Ramię i ręka przygotowały się do ponownego zapukania, a ich właściciel stał tuż za oknem. Jakby wyczuwał, że Trevor go podgląda. Ręka przestała pukać i pomachała do niego.

— Co do cholery? — powiedział do siebie Trevor.

Tuż pod ręką pojawiła się kolejna, która zaczęła do niego mówić w języku migowym, gdyż Laura była niemową. Z boku, z którego wysuwały się te ręce, biło delikatne światło.

<Trevor.>

Wszędzie rozpoznałby te dłonie, były to dłonie Laury. Ten sposób, w jaki ich bladość lśniła w wieczornym świetle księżyca, a także obsydianowa obrączka, którą nosiła. Gdzie ona się, kurwa, podziała? I dlaczego, do cholery, bawiła się z nim w tę grę?

— Laura! Gdzie żeś do diabła była? — Trevor uważał się za szczęściarza, że zna język migowy. Dłonie wskazywały w górę. Trevor odchylił się na bok, aby spróbować zobaczyć Laurę. Ręce szybko zniknęły z oczu. Ktoś — najprawdopodobniej Laura — zapukał do drzwi wejściowych. Trevor stęknął z mieszaniną ogromnej ulgi i lekkiej irytacji, po czym pobiegł i otworzył drzwi.

Krzyknął.

Ręce Laury sięgały z góry, były nieludzko długie i usiane licznymi łokciami, które wychodziły z czegoś, co przypominało zawieszone nad nimi płynne fale. W trakcie wznoszenia się ramiona te spłaszczały się, jakby rozciągało się ciało, ale kości pozostawały niezmienione.

Trevor chciał zatrzasnąć drzwi, ale jakaś ręka złapała je i popchnęła. Cofnęła się i kontynuowała.

<Brakuje mi cię, Trevor. Jestem teraz gdzie indziej, w lepszym miejscu. Proszę, dołącz do mnie.>

Jedna z dłoni oparła się na jego ramieniu. To było pocieszające. W końcu to była jej dłoń. Druga ręka podniosła się, chowając się z powrotem w falach powietrza. Chwilę później wyłoniła się ponownie z czymś, co przypominało perłę ,i ofiarowała to Trevorowi.

Zastygł w bezruchu i wpatrywał się w nią niepewnie, czując, jak serce wali mu w uszach. Łzy po cichu spłynęły po jego policzkach, a czas jakby zwolnił i zatrzymał się wokół niego. Dłoń na jego ramieniu pieściła jego szyję — tak jak robiła to Laura — po czym delikatnie oparła się na jego klatce piersiowej i uniosła jego głowę do góry. Poczuł, jak jej usta muskają jego, choć nigdzie jej nie było widać. Zamknął oczy i sięgnął po perłę.

Wszystko wokół niego się wypaczało, jego ściany przesuwały się i topiły, światła i ciepłe kolory spływały po ścianach, a drzwi dzieliły się na dwie części, rozsuwając na boki, rozciągając się i przylegając do siebie, zanim w końcu się rozdzieliły, jak w mitozie.

Jego okna ukazywały cały świat kapiący i opadający w czarną otchłań, wszystko podzielone na dwie połowy, najpierw na boki, potem do góry, w swoich własnych małych wymiarach. Powoli uniósł się z ziemi, machając nogami, jakby to miało skłonić grawitację do połączenia go z Ziemią. Jego ramiona rozciągnęły się, a on krzyknął, gdy poczuł najgorsze bóle wzrostowe, jakich nigdy nie mógł był sobie wyobrazić.

Ręka Laury delikatnie, lecz stanowczo ścisnęła dłoń Trevora, gdy ten szybował ku górze i uderzył w niewidzialny sufit, który powoli skraplał się i wsysał go do środka, zwężając się i kurcząc jak kanał rodny, lekko falując i chlupocząc, gdy go pochłaniał.

Czarna otchłań chwyciła go i powoli obróciła, aż stanął twarzą w dół, na tyle, na ile to słowo miało tutaj znaczenie. Widział małe wymiary w tej otchłani, małe wymiary, które wszystkie trzymały kopie jego sąsiedztwa, choć wszystkie były nieco inne na swój własny mały sposób; wiele z nich było w świetle dnia, wiele w ciemności, ale jedną wspólną cechą było to, że wszystkie miały swojego krzyczącego, miotającego się, lewitującego Trevora.

Trevor zobaczył Trevora, który również zobaczył Trevora, i wszyscy krzyczeli w mrok, dryfując ku sobie. Wkrótce wpadli na siebie, a wtedy nieskończone ręce Laury szybko na nich opadły i zawiązały się wokół Trevorów jak węzły i trzymały ich mocno razem, jak laleczki związane sznurkiem, a ręce się zaciskały.

Trevor czuł, jak przez jego ciało przenika silne palące ciepło; kipiał i roztapiał się w swoich innych jaźniach, a stamtąd żył każdym możliwym życiem, jakie kiedykolwiek mógł przeżyć; widział migawki z życia, w którym był strażakiem, widział retrospekcje życia, którego nigdy nie przeżył.

Widział dziecko, które miał w innym wszechświecie, bez ojca i matki, które nigdy nie dowie się, że mama i tata będą nad nim czuwać przez całą wieczność.

W końcu Trevor przestał krzyczeć, jego „ciało” przestało bulgotać, a on sam — nie całkiem zestalony — ustabilizował się w małej, amorficznej masie unoszącej się nad przepaścią. Wtedy zobaczył, a także poczuł, jak jego ukochana dryfuje przez tę otchłań w jego kierunku, unosząc się obok niekończącego się czarnego oceanu boksów, oceanów wszechświatów, zmieniając masę i formę, aż zatrzymała się przed nim.

Jej „ciało” było pokryte małymi, świecącymi, białymi perłami, takimi samymi, jakie mu ofiarowała. Jego własne ciało również było pokryte tymi perłami. Podała mu swoją dłoń.

On zaakceptował.

O ile nie stwierdzono inaczej, treści niniejszej witryny objęte są postanowieniami licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.