Moja godność to Richard z wojskowego rodu Victorów. Byłem dowódcą zasłużonego w wojnie brytyjsko-zuluskiej VIII Królewskiego Pułku Strzelców Imperium Brytyjskiego. Moi rodzice, świętej pamięci Barbara i Charles Victor, związani przez całe swe żywoty z woli własnej byli z brytyjskimi siłami zbrojnymi i przeto proszę Was, Szanowani Decydenci, byście nie robili sensacji z niegodziwego czynu, którego dopuściłem się ja, a dopiero za moją sprawą — porucznik Selwyn C. Northcott wraz z żoną Ethel Northcott oraz podlegli nam ludzie ze strachu przed odmówieniem udziału w solidarnej zdradzie ukochanej Ojczyzny. Proszę o odstąpienie od godzenia w prasie w nazwisko moich rodziców oraz zaniechanie ścigania wszelkich innych dezerterów, którzy poszli za mną i być może z Łaską Bożą przeżyli terror, którego byliśmy wszyscy świadkami. Każdy z nas miał swoje powody i słono zapłaciliśmy za to, że porzuciliśmy nasze stanowiska. Muszę jednak zacząć od samego początku, byście trafnie pojęli naszą historię.
Dowodziłem działaniami dywersyjnymi naszego pułku podczas bitwy na przełęczy Laing w czasie wojny burskiej (pierwszej — Trey). Zostaliśmy ostrzelani z własnych dział przez marynarkę; mój oddział uległ zdziesiątkowaniu, a niechronioną już kadrę dowódcza przetrzebili ostrzałem Burowie. Po nierównej walce przy życiu pozostałem tylko ja oraz jeden pluton dowodzony przez oficera, którego osobiste męstwo pozwoliło mi przetrwać — przez porucznika Northcotta. Mój pułk z uwagi na niską liczebność (po bitwie o Pretorię miesiąc wcześniej oraz podczas wojny brytyjsko-zuluskiej pułk utracił w sumie niemalże całe dwa z trzech batalionów z powodu wyraźnego ograniczenia przez dowództwo możliwości oddziału w dostępie do asortymentu i opieki medycznej, a także nowoczesnego uzbrojenia — Trey) został wykorzystany w celach dywersyjnych i sztabowi, z całą pewnością oraz przykrością stwierdzam, nie zależało na tym, byśmy przetrwali. Z myślą tą uciekliśmy w szoku i strachu wraz z plutonem trzydziestu dwóch mężów z pola walki i skryliśmy się w jamach Góry Stołowej, nie wiedząc, co dalej czynić. Zgodnie z moimi przewidywaniami armia nie wysłała pododdziałów ratunkowych; dowódcy byli przekonani, że reszta mojego pułku została wybita — najlepiej wraz ze mną, co szanowani decydenci z generalicji na pewno doskonale rozumieją (źródła historyczne potwierdzają, że pozycja płk. Victora w strukturze wojskowej Imperium Brytyjskiego była zachwiana z uwagi na wieloletni konflikt ze Stephenem Williamsonem, parlamentarzystą Izby Gmin, który uniemożliwiał pułkownikowi osiągnięcie stopnia generalskiego z powodu nieznanych, osobistych niesnanek pomiędzy dwoma mężczyznami; możliwe, że wcześniej wspomniane ograniczenia medyczno-gospodarcze pułku również były efektem tych problemów — Trey).
Z przyczyn osobistych, przekonania o zdradzie własnych ludzi przez naród, a także skazania na niepowetowane straty w razie próby cofnięcia pozostałości naszej oddziału na ostatnią znaną, bezpieczną pozycję uznaliśmy w ciągu kilku dni, solidarnie, że poślemy po nasze rodziny do Anglii i spotkamy się z nimi w Kairze, po czym wykorzystam osobiste koneksje, byśmy mogli rozpocząć nowe życia z dala od narodu. Kilka miesięcy zajęło nam dotarcie do Egiptu, co utrudniały koszmarne warunki klimatyczno-topograficzne, a także to, że staraliśmy się jak najlepiej ukrywać nasze ślady przed ewentualnym pościgiem za dezerterami; w czasie marszu straciliśmy trzech żołnierzy oraz resztę koni. Do Egiptu dotarliśmy w okolicach przełomu marca i kwietnia 1880 roku. Nie chcieliśmy przyciągać do siebie uwagi, a przecież nadal targaliśmy ze sobą broń i resztę prowiantu; wprawdzie odzież utraciła cechy najbardziej dystynktywne, niemniej nikt nie miałby wątpliwości, że jesteśmy jakimiś żołnierzami. Porucznik zadysponował swojego najlepszego zwiadowcę do Kairu w celu nawiązania kontaktu z moim znajomym pełniącym wówczas służbę dyplomatyczną jako chargé d'affaires — gdyby mężczyzna tamten nadal żył, nie ujawniłbym jego tożsamości, ale dzisiaj to uczynię, by podziękować mu za to, że będąc starym człowiekiem chcącym spokoju na ostatnie lata pomógł naszym chłopcom zjednoczyć się z rodzinami. Dziękuję, Mark. Możność nazwania się twoim przyjacielem była i będzie jednym z najcieplejszych zaszczytów, jaki kiedykolwiek mnie spotkał. Żałuję, że nie miałem możliwości udania się na twój pogrzeb w lipcu. Niejako cieszę się jednak, iż moja świętej pamięci żona już dawno była po tej lepszej stronie kurtyny i nie musiała przeżywać tych wszystkich problemów, które wkrótce wynikły z naszych działań. Chociaż żywię nadzieję, że Theresa patrzyła z góry na to, co się działo, i że rozumie moje powody.
W międzyczasie inni zwiadowcy znaleźli w pobliżu muhafazatu Asuan odosobnioną oazę. Zbudowaliśmy przy niej tymczasowy obóz, korzystając z obfitej ilości materiałów roślinnych i naszych ostatnich zasobów. Mark zorganizował przemycenie kilku rodzin (nie wszystkich, ale wiem, że zrobiłeś to, co tylko mogłeś, Mark) i w ciągu trzech tygodni populacja naszego obozu wzrosła z liczby dwudziestu dziewięciu do czterdziestu. Pamięta widok tego, jak porucznik objął swoją żonę oraz kilkuletniego syna w świetle wschodzącego słońca, i to była jedna z najpiękniejszych oraz najcieplejszych dla serca starego człowieka rzeczy w jego ostatnich latach. Nie obyło się bez dyskusji i kłótni, bez podziałów: niektórzy chcieli wrócić do domu i błagać generalicję o wybaczenie; inni chcieli jak najszybciej wynieść się z pustyni i uciec do Europy. Osobiście rozważałem spędzenie reszty życia w Skandynawii, w sercu mroźnej natury, która w tym morderczym cieple wydawała się zaprawdę kojącym wybawieniem.
Problem z ucieczką nie tyle miał za podstawę to, że pewnie byliśmy już ścigani przez poddodziały tropiące dezerterów, które w końcu musiały nas odnaleźć, ale sytuację polityczną: otóż szło o napięcie pomiędzy Europejczykami a Egipcjanami, które w siłach zbrojnych podsycał Taufik Pasza pełniący funkcję kedywa, acz nieumiejący opowiedzieć się ani po własnej stronie, ani po stronie Wielkiej Brytanii i Francji. Nie chcieliśmy zostać zakleszczeni przez siły, które nieuchronnie zmierzały do konfrontacji. Chcieliśmy przeczekać rok czy dwa lata, mając nadzieję na jak najszybsze rozwiązanie problemu; w międzyczasie musielibyśmy też przygotować się na rozwiązanie problemu tropicieli dezerterów. Mogliśmy teoretycznie zawędrować do innego kraju bądź nawet maszerować z powrotem i znaleźć inną drogę ucieczki z afrykańskiego inferno, ale obawialiśmy się ryzykowania — zwłaszcza teraz, gdy mieliśmy do utrzymania niezahartowane żony oraz dzieci. Z marcową zgrozą w sercu nie chcieliśmy powtórki marszowych tragedii, gdy to straciliśmy trzech chłopców z wycieńczenia. Oaza zaś wydawała się spokojna i na tyle oddalona od aglomeracji, że pozwalała na w miarę bezpieczne przeczekanie wszelkich nadchodzących burz. Gdybyśmy tylko wiedzieli, że usiłujemy je przeczekać pod najwyższym z okolicznych drzew…
Trudne do oceny zagrożenie stwarzane było przez tajemnicze, uzbrojone plemię poruszające się konno. („Siadun Mukhfiun”, co Autorytet odkrył po zabezpieczeniu obiektu i następczym porozumieniu się z grupą — Trey). Jeździli po wydmach otaczających naszą oazę i niekiedy — powiedziałbym, że z dwa razy na tydzień — stawali sobie, by na nas popatrzeć przez kwadrans. Grupa kilkudziesięciu mężczyzn i kobiet sprawiających wrażenie… jakby nas żałowali. Próbowałem się z nimi bezowocnie porozumieć; pewnej nocy zacząłem iść do wydmy, na której stanęli. Nadmieniam, iż stwarzali bardzo duże zagrożenie, ponieważ mogliby wyrządzić nam krzywdę z racji liczebności i lepszej znajomości terenu oraz technik przetrwania w tym miejscu; byliśmy zawodowymi żołnierzami, ale zupełnie nieprzygotowanymi do działań w tym środowisku, z resztkami amunicji i przede wszystkim z żonami i dziećmi. Na początku obawialiśmy się, że mogą chcieć pozbawić nas zapasów albo żądać środków w zamian za pozwolenie nam na przebywanie w tym miejscu i niewydanie nas nikomu, ale nie o to szło; zawsze trzymali się co najmniej sto metrów od naszej oazy i tylko dwa razy w życiu widziałem, by byli gotowi użyć broni. Pierwszy raz był tamtego wieczoru, gdy się do nich zbliżyłem, a oni wycelowali we mnie z karabinów i krzyczeli po arabsku rzeczy, których nie rozumiałem, ale w kościach czułem, że chcą, bym się do nich nie zbliżał. Odwróciłem się od nich i wróciłem do obozu, nie wiedząc, czy nie strzelą mi w plecy. Gdy dotarłem do oazy, nie było po nich żadnego śladu. Moi ludzie byli przerażeni, ale uspokoiłem ich, mówiąc, że na miejscu tamtych ludzi zachowalibyśmy się podobnie. Napotkawszy grupę żołnierzy z obcego kraju kryjącą się w lesie Dalby, na pewno nie tryskalibyśmy zaufaniem.
W okolicach sierpnia wszystko zaczęło się psuć. W dżungli, w której grasowały jakieś dzikie świnie i krokodyle, zwykle nas unikające, lecz zawsze wymuszające na nas dzierżenie broni w gotowości do ich zastrzelenia, dochodziło do niewyobrażalnie zaciekłych ataków na naszych ludzi. Aż w końcu doszło do tragedii: znaleźliśmy syna Northcottów przegryzionego na pół w sercu lasu. Porucznik osobiście wymordował większość zwierzyny, jaką znalazł, w alkoholowym oślepieniu napędzanym szalonym odwetem, którego nie mogło nic zaspokoić. Nigdy sobie nie wybaczył tego, do czego dopuścił przez niedbalstwo, ale myślę, iż oskarżał też mnie o to, że to wszystko rozpocząłem. Jeśli tak, miał rację; byłem tego świadom, oglądając zwłoki dziecka, któremu przydarzyło się coś, na co nigdy ono nie mogło było zasłużyć. Wprowadziło to atmosferę niepokoju do obozu i sprawiło, że zacząłem więcej czasu spędzać w dżungli z karabinem na plecach, modląc się o spokój ducha dla nas wszystkich, a szczególnie dla Northcottów. Nigdy nie widziałem niepłaczącej Ethel od tamtej pory. Z dnia na dzień traciła zmysły, zamknięta w tym przeklętym piekle, które miało nas wybawić od morderczego słońca pustyni.
Raz przyszła do mnie siedzącego nad stawem w środku dżungli. Nie miała nawet pistoletu do obrony przed drapieżnikami. Powiedziała, że mi wybaczy, iż zmanipulowałem jej męża, jeśli odbiorę jej życie. Byłem oszołomiony. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale byłem pewien, że nie zamierzam zabić Ethel. Była niespełna rozumu! Nie myśląc długo, bez słowa złapałem ją i próbowałem wyprowadzić z lasu, ale ona zaczęła krzyczeć o ratunek, uwolniła się i uciekła. Ja zaś wpadłem do stawu i wtedy zauważyłem, że pod wodą znajdują się ociosane kamienie z jakimiś rytami. Otaczały swoisty tunel zarośnięty glonami, prowadzący równolegle do dna w stronę obozu, do jakiejś mrocznej pustki. Usłyszałem krzyki porucznika Northcotta wołającego, że mnie zamorduje za to, iż tknąłem jego żonę. Usłyszałem kilka strzałów; ludzie krzyczeli, a z zarośli wyłonił się muskularny Selwyn upaprany krwią, z łkającą żoną za plecami. Miał w rękach karabin, z którego lufy nadal dymiło, a ona dzierżyła pistolet. Zapytałem, czy kogoś zabił. On jedynie się do mnie zbliżył i przyłożył mi lufę karabinu do serca. Śmiejąc się przez łzy, syknął głosem obłędu, że to ja ich wszystkich zabiłem i nie zrzucę ciężaru tego wszystkiego na niego. Za jego plecami pojawili się inni z bronią skierowaną tym razem ku porucznikowi. Rozkazałem go obezwładnić, ale on odbezpieczył karabin. Rozbrzmiały się trzy strzały, a Selwyn upadł na ziemię. Kątem oka zauważyłem, jak Ethel unosi drżącą ręką pistolet i kieruje lufę we mnie. W ostatniej chwili zanurkowałem i skierowałem się do podwodnego tunelu.
Nie byłem pewien, czy wytrzymam przepływ, dokądkolwiek miał mnie doprowadzić, skoro mam prawie pięćdziesiąt cztery lata. Powietrze wariowało w moich płucach, a ja traciłem jasność umysłu z każdą kolejną, przeciągającą się w nieskończoność sekundą. W końcu się wynurzyłem i ujrzałem ciemność oraz odczułem stęchliznę; znajdowałem się pod ziemią. Przeciskające się przez szpary w skale nad głową skąpe światło słoneczne pokazywało mi, że stąpam po tych samych zzieleniałych od mchu kamieniach, którymi obłożone było dno stawu. Grota powoli opadała, prowadząc schodami w ciemność. Echem niosły się z głębin tamtego… grobowca czy też świątyni, czy cokolwiek to było… odgłosy walki na szable albo miecze. Myślałem, że zwariowałem. Czy to możliwe, że jacyś żołnierze znaleźli to miejsce i potajemnie odpoczywali tutaj, kryjąc się przed skwarem? Nie wiedząc, ruszyłem w dół. Wkrótce grota przeobraziła się w całkowicie wyłożony ociosanym kamieniem korytarz, który następnie zaczął się rozgałęziać. Miałem w kieszeni krzesiwo i kilka wiórków, którymi rozpalałem ogniska. Stworzyłem sobie pochodnię i umoczyłem ją w żywicy spływającej z ostatnich korzeni drzew. Cały czas towarzyszył mi niewyobrażalny odór stęchlizny i zepsucia. Wędrowałem chyba godzinę podziemnym labiryntem, kierując się odgłosami walki, aż stanąłem przed drzwiami zbudowanymi ze złota. Były zamknięte na kilka potężnych złotych łańcuchów, ale zauważyłem prześwit w kamieniu otaczającym zawiasy. Kto mógł tam być? Gdyby to byli żołnierze, to, zamiast zamykać tamte drzwi, dawno by je rozebrali! Zawołałem kilka razy, ale nikt mi nie odpowiedział. Wziąłem więc kamień i uderzyłem nim parokrotnie w zawias, a drzwi wkrótce runęły. Uderzywszy o podłoże, wydały przerażający brzdęk, który przez kilkanaście sekund niósł się echem kamiennymi korytarzami. Przede mną znajdowała się komnata wykonana jakby z czerni. Odgłosy walki ustały; wydawało mi się, że jestem tam sam.
Wtem usłyszałem przy prawym uchu złowieszczy szept czegoś równie potężnego, jak przerażającego i nikczemnego, paraliżujący mnie niezrozumiałym terrorem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Powiedziało, a właściwie warknęło po angielsku, z oksfordzkim akcentem: Dziękuję. Nie było to prawdziwe podziękowanie, a raczej kpina ze mnie nieświadomego pełnego znaczenia mojego czynu. Moja pochodnia zgasła, a czerń opatulająca wnętrze tamtego pomieszczenia przemieniła się w sylwetkę jakiegoś monstrum, zbudowaną z pustki otoczonej czerwoną aurą ,i ruszyła w kierunku wyjścia, pozostawiając za sobą powoli gasnący czerwony poblask samej śmierci.
Ruszyłem za nią i po kilkunastu minutach wskoczyłem do tunelu ledwo dychający, po czym przepłynąłem go chyba dwa razy szybciej niż wcześniej, bo oczyszczony był już ze świństwa wcześniej w nim zalegającego. Był już wieczór; niebo usiane gwiazdami. Przy stawie kałuża krwi błyszczała w blasku księżyca, a z obozu rozbrzmiewały agonalne krzyki. Przedarłem się przez dżunglę i opadłem bez sił na kolana. Cały nasz obóz został wymordowany: ludzie rozdarci na strzępy, czerwone płomienie ognisk, a nawet kwilące dziecko błagające o ratunek, które nagle umilkło. Widziałem, jak oaza topi się w coraz intensywniejszym, czerwonym poblasku. Uświadomiłem sobie, że wszystkiemu jestem winien — całej tej sytuacji. Czymkolwiek było to diabelstwo, moim jedynym ratunkiem — rzeczą, jaką mogłem oferować światu — było moje niczego niewarte życie. Wziąłem pistolet i butelkę brandy z osobistego magazynku. Ruszyłem, roniąc łzy, w kierunku pustyni utopionej w mroku, co chwilę łykając kolejne objętości alkoholu. Nie otępiał on zmysłów wystarczająco szybko, więc na domiar złego rozwścieczony wylałem całą zawartość butelki do ust i włożyłem do nich pistolet. Gdy zdusiłem jednym, pewnym ruchem język spustu, wszystko dobiegło końca — nawet nie usłyszałem huku.
Zdarzyła się rzecz, którą powinienem zapewne uznać za cud, ale nie zmieniało to faktu, że cała reszta była częścią niewyobrażalnego koszmaru na jawie. Obudziłem się bowiem w środku nocy — nie wiem, za sprawą jakiej siły. Leżałem twarzą do piasku kilkadziesiąt metrów od naszego obozu. Byłem przekonany, że jestem porucznikiem Northcottem! Miałem, wydaje mi się, wszystkie jego wspomnienia i czułem to, co zapewne czuł on, gdy szedł mnie zabić przed godzinami. Niczego więcej nie pamiętałem. Widziałem na horyzoncie uzbrojonych jeźdźców, którzy mnie otoczyli. Jedna z ich kobiet zawołała do mnie z dala łamaną angielszczyzną, że nie wypuszczą mnie, dopóki nie naprawię mojego błędu. Nie wiedziałem, o jaki błąd chodzi. Ruszyłem, czując w moim ciele niewyjaśnione upojenie alkoholowe. Obserwując zmasakrowane ciała, nabrałem przekonania, że rzeź ta była winą płk. Victora. Chciałem odnaleźć moją żonę, ale równie mocno pragnąłem ukarać pułkownika za to, co uczynił. Przedarłem się przez dżunglę, unikając zwierzyny, po czym dotarłem do stawu. Przypominało mi się, że po tym, jak żołnierze mnie prawie zastrzelili, przed utratą przytomności widziałem, jak pułkownik wskakuje do stawu i znika. Zrobiłem to samo i po raz drugi odbyłem długą wędrówkę mrocznymi głębinami pod złote drzwi. Odnalazłem tam Ethel.
Złapałem ją za ramiona, a ona zszokowana ugodziła mnie nożem w wątrobę. Nie zrozumiałem, dopóki nie uciekła, a ja nie opadłem bez sił. Trzeźwiejąc teraz w zbyt szybkim tempie, wyciągnąłem ze spodni zdjęcie Theresy, a pamięć do mnie wróciła — jednocześnie, jak gdybym przyjął kolejne wspomnienia, pojąłem, co się stało. Myślę, że w efekcie napotkania tamtego diabelstwa mogłem w niekontrolowany sposób przejmować wspomnienia innych osób. Naszła mnie niezrozumiała wizja tego, co działo się przez wieki w tym miejscu. Był to pojedynek pomiędzy przedwieczną bestią i duszą jakiegoś odważnego, arabskiego wojownika. Gdy wyłamałem przed godzinami złote drzwi z zawiasów, sprawiłem, że dusza tamtego mężczyzny została zwolniona, a bestia — uwolniona. Płakałem, obserwując ściekającą po moim starym mundurze krew. Zatamowałem jej wyciek na tyle, by móc sporządzić to świadectwo wszystkich zdarzeń, do których doprowadziłem.
Kimkolwiek jesteś, błagam, przekaż go generalicji Imperium Brytyjskiego i królowej Wiktorii, korzystając z najbliższej placówki dyplomatycznej albo konsularnej. Zostawię to zeznanie pod złotymi drzwiami, bo nie mam siły na powrót na powierzchnię. Sam zaraz wejdę do tamtego pomieszczenia i postaram się wstawić drzwi, póki żyję. Następnie zamknę się tam w nadziei, że Bóg pozwoli mi zająć miejsce tamtego bohatera w ramach kary za moje uczynki i toczyć bój z tamtym potworem. To moja jedyna szansa na odzyskanie szacunku do samego siebie i ocalenie od ognia piekielnego za wszystkie moje grzechy.
Pułkownik Richard Victor były Dowódca VIII Królewskiego Pułku Strzelców Imperium Brytyjskiego
Ethel Northcott, żona porucznika Selwyna C. Northcotta, została skazana na pięć lat pozbawienia wolności za pomocnictwo w dezercji męża. Kobieta popełniła samobójstwo w celi czternastego dnia po osadzeniu. — Trey